Rachunek sumienia

Posted: 2013/06/16 in Uncategorized

Na wstępie chciałbym gorąco podziękować wszystkim tym, dzięki którym cała wyprawa zakończyła się sukcesem, a w szczególności.

– grupie Kilimanjaro Heroes (www.kilmanjaroheroes.com.pl), czyli Evaristowi, Mwinyi’emu, Dicksonowi, Abarahamowi i wszystkim pozostałym , których imion niestety nie spamiętałem, za doskonałe przygotowanie, opiekę i wielką pomoc,

– koledze Bogusławowi Góralowi, ze sklepu Salewa w Warszawie (www.salewa.waw.pl), za użyczenie sprzętu, który okazał się rewelacyjnie przydatny w trudnych warunkach,

– neurochirurgom, doktorowi Przemysławowi Kunertowi za operację dysku oraz doktorowi Rafałowi Górskiemu za zacementowanie kręgu, a także fizjoterapeutce, pani Grażynie Adamczyk i doktorowi Michałowi Dwornikowi z Centrum Rehabilitacji REHApunkt w Piastowie (www.rehapunkt.eu) oraz zespołowi rehabilitacyjnemu z oddziału Enelmedu w C.H. Arkadii w Warszawie za doprowadzenie do stanu używalności,

– wypożyczalni sprzętu sportowego Orbisfera (www.orbisfera.pl), za inicjatywę, która pozwoliła mi dojść do formy bez wychodzenia z domu – wypożyczyłem od nich orbitrek, na którym trenuję regularnie do dziś, szykując się już do kolejnej wyprawy,

– koleżankom i kolegom z pracy, którzy życzyli mi powodzenia, a z koleżanek w szczególności Basi, Justynce i Kasi (w kolejności alfabetycznej) :),

– koleżankom i kolegom z pracy, którzy nie życzyli mi powodzenia, bo i tacy byli, za dodatkowa motywację i satysfakcję z osiągnięcia celu,

– byłej małżonce Renacie i mojej ukochanej córeczce Paulince, obie niedwuznacznie dawały mi do zrozumienia, że coś mi zaszkodziło na mózg. I słusznie.

Parę słów o przygotowaniach, ekwipunku i kosztach.

Całość mojej eskapady to koszt 4500  – 5000 USD + ekwipunek.

Z tego 1000 USD to koszt przelotów z i do Polski, około 1000 Mt. Meru, ok. 1400 Kilimandżaro i 1500 safari. To już z napiwkami. Do tego jeszcze dochodzi hotel (20 USD za noc), wizy (80 USD) i przejazdy lokalne (ok. 150 USD z przelotem do Dar Es Salaam).

Z ekwipunku najdroższy był sprzęt fotograficzny. Od razy polecam brać dwa aparaty, główny z dużym zoomem (na zwierzęta) i szerokim kątem lub dobrą funkcją panoramy do zdjęć krajobrazów i kieszonkowy, oba z dodatkowymi akumulatorami, a na safari koniecznie lornetkę. Dobrze, żeby aparaty miały możliwie jasne obiektywy, bo w lesie bywa dość ciemno.

Z ekwipunku ważne są:

Peleryna – super sprawa. Ja miałem pelerynę Lafuma, zapinaną z przodu, co dawało lepszą wentylację. Peleryna nie dość, że chroniła mnie przed deszczem, to jeszcze zabezpieczała plecak, tak, ze oryginalnego pokrowca nawet nie wyjąłem.

Plecaki – polecam jak najlżejsze i wodoodporne. Ja miałem plecak Wisportu Quark 40 z porządnej Cordury, który sprawował się nienagannie, ale jest dość ciężki. Nie do końca jest w nim też chyba przemyślana budowa klapy. Natomiast jakościowo – super! Duży plecak to zaś Wolfgang Globtrotter III 75. Super pakowny, choć i tak ledwo się pomieściłem, ale też ciężki i materiał potrafi przemoknąć, więc pokrowiec i impregnacja są konieczne. Zaleta to natomiast bardzo wygodny system nośny, wygląda na bliźniaczy z Karrimorem. Natomiast w sumie wystarczyłby dowolny duży plecak, albo miękka torba, bo tragarze i tak pakowali go zwykle do do worka i nieśli na głowach. Na czas przelotu samolotem duży plecak pakowałem do szczelnego worka 100l, żeby nie uszkodzić systemu nośnego.

Buty – miałem buty trekkingowe The North Face oraz górskie Zaberlainy Vioz, oba z Goretexem. North Face sprawował się nieźle, tyle, że czubki się poodklejały i pewnie ich już nigdy nie doczyszczę z wulkanicznego pyłu i błota, natomiast ze szczelnością nie było problemu, pomimo że przy wejściu na Kili bardzo często brodziło się w wodzie. Jeszce jedną wyprawę powinny wytrzymać, ale dalej to już bałbym się je zabrać. Natomiast podeszwa Vibram fatalnie ślizgała się na mokrych kamieniach i w błocie. To były jedyne momenty kiedy, mówiąc kolokwialnie, zaliczałem glebę. Nie wiem, czy to cecha tego konkretnie modelu, czy ogólnie takiej podeszwy, ale sugeruję w miarę możliwości sprawdzić, np. wylewając trochę wody na wypolerowaną posadzkę. Zamberlainy natomiast miałem na nogach tylko przy wchodzeniu wchodzeniu i zejściu ze szczytu Kili. Nie miałbym uwag, gdyby nie to, że fatalnie uszkodziłem w nich sobie paznokieć palca u nogi, kopiąc w ukryty w popiele kamień przy zejściu z Kili. Cała reszta bez uwag.

Spodnie – przez większość czasu nosiłem spodnie trekkingowe Shoffela z odpinanymi nogawkami i sprawowały się znakomicie, przewiewne i wygodne. Na wyższy teren miałem spodnie Salewy. W sumie świetne spodnie, wbrew obawom nie było mi w nich gorąco, natomiast przemokły mi przy schodzeniu z Lava Tower. Wszyte zaczepy na sznurowadła potrafiły mi też kaleczyć matę, przy zakładaniu w namiocie, więc trzeba na nie uważać. Natomiast same spodnie bardzo wygodne.

Kurtka – miałem kurtkę The Noth Face z Gretexem XCR i podpinką z widstoppera. W sumie mam mieszane uczucia. Korzystałem głównie z windstopperowej wpinki i paskudnie się  niej pociłem, aż trzeba było ją suszyć. Za to przy wejściu na Kili przewiewało mnie na wylot. Była też dość ciężka. Dzisiaj pewnie szukałbym czegoś innego.

Koszule – jako warstwa chroniąca od słońca i nieco ocieplająca. Doskonale sprawdziła się koszula Salewy chroniąca przed owadami. Wprawdzie rękawy musiałem podwijać, bo rozmiarówka jest szyta na osoby raczej wysokie i szczupłe, a ja się do takich nie zaliczam, ale w upałach cienki i rozciągliwy materiał był szalenie wygodny, przewiewny i chronił przed słońcem i faktycznie nic mnie wtedy nie pogryzło. Ważne jest też, że koszula błyskawicznie wysychała. Rozczarowałem się natomiast do koszuli z Mammuta, która nie chroniła ani od wiatru, ani od zimna, szybko się przepacała i długo schła. Przynajmniej była przewiewna, ale drugi raz bym jej nie wziął.

Bielizna i drobiazgi – najpierw kapelusz, znakomita sprawa, chroni i od deszczu i od słońca. Potem dobre okulary chroniące głównie przed ultrafioletem, ja miałem okulary Uvexa, ważne, żeby chroniły też boki oczu. Ciepła czapka, to raczej na atak na szczyt, w pozostałe dni jest zazwyczaj dość ciepło za dnia, warto mieć tylko coś do zasłonięcia usu, np. taką opaskę windstopperową, jak ja miałem z Salewy. Natomiast ciepła i BARDZO CIEPŁA bielizna na noc i na wejście na szczyt jest konieczna. Ja miałem Alpino Skin Salewy z wełny merynosa i chyba dzięki temu nie zamarzłem po drodze na szczyt, a do spania też się przydawała. W pozostałe dni wystarczy zwykła bielizna termoaktywna i kalesony, z tym, ze trzeba mieć świadomość, że czasem trzeba spać w kilku warstwach naraz, a przepoconej w dzień prać ani suszyć nie ma jak. Podobnie ze skarpetami, ja używałem głównie Wisportu i były OK. Na atak na Kili przydały mi się też legginsy, takie jak dla biegaczy jako środkowa warstwa i w sumie w nogi nie było mi zimno.

Przygotowania – zgodnie z zaleceniem doktora Kunerta rehabilitację zacząłem tydzień po operacji, czyli jakoś zaraz po Bożym Narodzeniu, tuż przed Sylwestrem wypożyczyłem też orbitrek i zacząłem trenować po godzinę dziennie, robiąc minimum 1000 kcal. Przerwę zrobiłem na tydzień, po operacji naczyniaka, potem dodatkowo zacząłem chodzić na siłownię. W sumie około 20-30 godzin rehabilitacji, 100 godzin, czyli 100 000 kcal na orbitreku i 10 treningów obwodowych na siłowni w 100 dni. Wystarczyło.

Podsumowanie.

Zdobyłem Mt. Meru i zdobyłem Kilimandżaro, dach Afryki i jeden ze szczytów Korony Swiata. Mam z tego powodu pewną satysfakcję. Ale nie z samego wejścia, tylko z tego, że udało mi się przełamać wszelkie trudności, zrealizować cały plan, który w ostateczności postawił mnie na szlaku. Wszystkie przygotowania, zbieranie ekwipunku, wybór ekipy, plan wyprawy, operacje, rehabilitacje, ciężki treningi zmierzały tylko do tego, a mnie udało się pokonać przeszkody, czasem wielkim kosztem i wysiłkiem, ale udało się. Wbrew rozsądkowi, kiedy rozum pukał się w czoło, kierując się tylko pragnieniem serca. A potem wystarczyło już tylko iść do przodu. I tak sobie szedłem aż do szczytu, gdzie zostawiłem moją szklaną różę. Taki głupi charakter. Trudno było tylko wrócić. Bo tam na górze, wśród skał i lodu, tam można spotkać prawdziwego siebie, tam nie ma miejsca na udawanie, hipokryzję i oportunizm. Nie ma chciwości i zakłamania, nie ma próżnych ambicyjek. Góra oczyszcza z całego tego śmiecia. Idzie się naprzód póki starcza serca, albo się rezygnuje. Tam na górze jest po prostu dużo lepiej. Wiem to, bo tam byłem.

Lot mija bez problemów, rano budzę się i za oknem widzę coś takiego:

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 19. Powrót, to chyba Alpy, coś mi się wydaje, że tam też trafię

Coś mi się wydaje, że to jeszcze nie koniec mojej podróży. Być może Kilimandżaro to dopiero początek drogi, a gdzie koniec, tego nie wiem.

Po 6 rano lądujemy na Schiphol. Żeby dojść do mojej bramki, muszę przejść kolejną kontrolę bagażu. Strażnikom coś się mocno nie podoba, rewidują mi bagaż dokładnie, wreszcie okazuje się, że kawa, którą wczoraj kupiłem, na ich skanerach wygląda jak płyn. Idę dalej, lotnisko jest naprawdę wielkie i dojście zajmuje ze 40 minut. Wreszcie lecę do Polski.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 19. Powrót, samolot do Polski

Lot trwa około godziny, jeszcze tylko drugie tyle czekania na bagaż i około 13.00 jestem w domu. Ano wróciłem!

W nocy ktoś imprezował do późna w którymś z okolicznych domów, rankiem znowu deszcz.  Kończę pakowanie i o 10.00 zjawia się Evarist. Jedziemy paręset metrów do lokalnego biura linii Fastjet, gdzie Evarist z Mwiny’im załatwiają mi bilet, po czym pakują mnie do busika, który jedzie na lotnisko. Żegnamy się i jadę. Za przejazd płacę 10 tyś. Szylingów, potem jeszcze na lotnisku kilkanaście dolarów za bagaż, bo w cenie biletu jest tylko podręczny. Lotnisko jest malutkie, do samolotu idziemy na piechotę.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, poczekalnia na lotnisku Kilimanjaro

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, lotnisko Kilimanjaro, widok z pasa startowego

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, samolot Fastjet

W powietrzu niestety nie widać żadnych szczytów gór, tylko chmury. Lot trwa około godziny i już jestem w Dar Es Salaam.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, widok na Dar es Salaam

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, lotnisko w Dar

Stolica Tanzanii wita mnie upałem. Pchając wózek z bagażem trafiam od razu na kontrolę bagażu, jeszcze przed jego nadaniem. To błąd, trzeba było wyjść z ciężką torbą na zewnątrz, gdzie są sklepy i restauracje, bo teraz tkwię przez osiem godzin w małej salce, czekając na mój lot, a ni AM nic do picia, ani do jedzenia, bo na wcześniejszy lot nie mogłem zabrać. Mądrzej by było lecieć z Moshi później, albo jechać do Dar autobusem, ale teraz już nie a co gdybać. Ukradkiem staram się robić zdjęcia co ciekawiej wyglądającym podróżnym, zwłaszcza arabkom w kolorowych, albo czarnych, za to pięknie zdobionych chustach.  Mija mnie też grupka polaków, którzy wybierają się chyba na Zanzibar.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, poczekalnia na lotnisku w Dar

Wreszcie nadaję bagaż i idę na piętro, gdzie jest kolejna kontrola bagażu. Wliczając Kilimanjaro Airport to już trzecia dzisiaj. Na miejscu jest restauracja, właściwie bar, ale już mi szkoda pieniędzy, zresztą za kilkadziesiąt minut napiję się w samolocie. Kupuje tylko kenijską herbatę, tanzańską kawę i przyprawy z Zanzibaru. Przez oszklone ściany widać jak w powietrzu krążą świerszcze, chyba szarańcza, kilka nawet dostaje się do środka. Znowu spotykam polaków. Wreszcie podstawiają samolot, tym razem KLM. Mam siedzenie z tyłu, ale stewardesa pyta mnie, czy lecę sam, a potem przesadza na miejsce przy awaryjnym wyjściu i instruuje jak należy postępować w sytuacji awaryjnej. Słucham jej grzecznie, po czym jak najszybciej staram się zasnąć.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 18. Powrót, samolot do Amsterdamu

Ten dzień zostawiłem sobie na pakowanie i samodzielne zwiedzanie Moshi. Noc była deszczowa i tak zimna, że spałem pod kołdrą, ale rano szybko zrobiło się ciepło.  Wyszedłem z hotelu i przez parę godzin kręciłem się po miejscach, w których wcześniej chodziłem z Mwiny’im, czasami zaglądając w boczne przecznice.  Przez cały ten czas w ludnym mieście widziałem dwóch azjatów i jednego białego, potem jeszcze grupkę kilku turystów, cała reszta to Tanzańczycy. Przed jednym z banków widziałem strażnika dla odmiany z shotgunem. Około 13.00 wróciłem do hotelu i resztę dnia poświęciłem na pakowanie.

W nocy mocno padało i wiało aż się namiot trząsł. Ok 1.00 obudził mnie chrzęst trawy, coś chodziło ciężko dookoła namiotu, później Mwinyi powiedział mi,  że wstawał w nocy i natknął się na wielkiego bawołu. Pobudka o 5.30, wokół ciemno zimo i mgła. Szybkie śniadanie, pakujemy się i stromą drogą zjeżdżamy pomału w głąb krateru.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, pakujemy obóz przy Ngorongoro

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, widok na jezioro w kraterze

Na dole jest cieplej i nie ma mgly. Wielki płaski teren praktycznie bez drzew w porównaniu z Serengeti wydaje się pusty. Gdzieniegdzie w oddali widzę pojedyncze punkciki zwierząt. Gdy podjeżdżamy bliżej zamieniają się w antylopy i zebry. Jeździmy tak jakiś czas i w sumie niewiele widać, gdyby nie przepiękny krajobraz olbrzymiej płaskiej kaldery otoczonej wysokim na setki metrów walem wzgórz. Wreszcie ranger wypatruje nosorożce nad brzegiem jeziora, w otoczeniu flamingów. Są bardzo daleko, ale przez lornetkę widać je nieźle. Podobno to Radki widok, bo nosorożce żerują w nocy. Potem dostaje przez radio komunikat o lwicy, która rozłożyła się na drodze. Podjeżdżamy i rzeczywiście, lwica spoczywa z godnością na środku drogi, zupełnie blokując przejazd bo po obu stronach bagno i nie ma jej jak ominąć a samochody lwica ignoruje zupełnie. W końcu podjeżdżają tak blisko, że wręcz spychają ją. Nie raczywszy się obejrzeć, bez pospiechu schodzi z drogi mijając mnie o mniej niż metr.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, guziec

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, antylopka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, kolejne antylopki

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, droga zajęta, nie przejedziesz

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, królowa jest tylko jedna

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, królowej lepiej nie drażnić

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, mały szakal

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, gnu

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, flaming

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, zebra

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, jezioro w Ngorongoro

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, nosorożce

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, nosorożce i flamingi

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, ptaki

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, ptaki 2

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, struś

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, słonie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, krajobraz Ngorongoro

Następny komunikat, stado hien dopadło małego bawola. Wokół już tłumek samochodów z żądnymi widoku krwi turystami. Hieny tańczą szarpiąc dogorywającego bawołka, wokół biega starająca się je odpędzć samica, paręnaście metrów dalej reszta wielkiego stada beznamiętnie przeżuwa trawę. Rangęr mówi, że hieny specjalnie starają się zmęczyć samicę, zmęczona ucieknie, bo sama stałaby się łatwą ofiarą. Robie parę zdjęć, ale widok ni sprawia mi przyjemności, namawiam rangera, żeby jechać dalej, Po drodze ranger opowiada mi, że widział jak hieny zabiły wielkiego hipopotama. Zaatakowały go z boku w drodze do wodopoju i wyszarpały mu żołądek. Dogorywał jeszcze przez wiele godzin, a hieny pożerały go żywcem po kawałku.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, hiena zwołuje stado

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, hieny dogryzają małego bawołu, bawolica próbuje je odpędzać

Dalej nie ma już w sumie nic ciekawego, w oddali widzę jeszcze stado słoni i czas pomału wracać. Zatrzymujemy się jeszcze nad jeziorkiem z hipopotamami, tu jest toaleta i ruszamy w drogę powrotną.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, tak robiłem większość zdjęć

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, jeziorko hipopotamów

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Safari, pożegnanie z Ngorongoro

W drodze powrotnej niewiele już się działo, ranger pokazał mi po drodze baobaby, tutaj rzadkość, minęliśmy też białą karawanę luksusowych wozów z RPA, tamtejszy park Krugera nie ma tylu zwierząt, co Serengeti i ludzie przyjeżdżają aż stamtąd. Zatrzymujemy się jeszcze na lunch przy kolejnej wystawce lokalnej sztuki dl aturystów. Rozdaję ekipie pieniądze, a Mwiny’emu daję w prezencie lornetkę, którą dzielnie dźwigał prze cale Mt. Meru i chyba więcej się nią cieszył niż ja. Droga się dłużyła, co chwilę padał deszcz. Widać było wyraźną różnicę pomiędzy mieszkańcami wiosek, a bogatych miast. Dojezdżamy do Moshi już pod wieczór, jeszcze tylko prysznic i spać.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, baobab

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, koryto strumienia rozwalone przez powódź

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, pasterze

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, przydrożna wioska

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, Masajka

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, Masajki

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, Arusha, kobiety niosące dzieci w chustach

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, Arusha, handlarz uliczny

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, ranger i Mwinyi z lornetką

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 16. Powrót z safari, cała ekipa

Noc minęła spokojnie, choć śniły mi się koszmary. Wstałem o wschodzie słońca, żeby się doprowadzić z grubsza do porządku i tu pierwsza niespodzianka, ślady słonia, połamane drzewko. Widać przeszedł przez środek obozu kiedy spałem. Obszedłem obóz dookoła, bo poza teren ranger zabronił wychodzić, a kiedy wróciłem zaniepokojeni otwartym namiotem  Mwinyi z Dicksonem już mnie szukali. Po śniadaniu Dickson zostaje w obozie, szykując obiad a my ruszamy. Mwinyi śmieje się, że Dickson boi się zwierząt, dlatego woli być w zamkniętej kuchni. Wyjeżdżamy z obozu w bajkowe Serengeti.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Przez kilka kolejnych godzin widzę wyglądając przez otwarty dach samochodu lwy pożerającego świeżo upolowanego bawoła, podobno nie do końca nieżywego, hieny, guźce, strusie, wielkie stada bawołów, gnu i zebr, mnóstwo antylop wszelkich rodzajów, stada słoni, żyrafy, hipopotamy, niesamowicie kolorowe ptaki, małpy, a wszystko to wśród szmaragdowej zieleni  łąk i na tle niezwykłych kształtów wzgórz, w międzyczasie złapał nas przelotny deszcz, potem ta sama rodzina lwów na drzewie, w sumie naliczyłem 8, podobno niezwykle rzadki widok. Nie trafiamy tylko na leopardy, podobno trawa jest za wysoka.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Potem jeszcze wjeżdżamy do centrum turystycznego, gdzie jest muzeum, o którym ranger wspominał wczoraj. Widzę te same fotografie, które pamiętam z książki z dzieciństwa, makietę samolotu – zebry. Jeszcze chwila, i wracamy do obozu na obiad, a potem w drogę do Ngorongoro.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Obiad minął spokojnie, choć znowu trochę padało ale tuż po nim kolejna niespodzianka. Stadko małych gryzoni, chyba surikatek wyłoniło się znikąd i momentalnie oczyściło obóz z resztek jedzenia. To, co wcześniej Bralem za kopiec termitów na środku obozu, z tabliczką „Camp Crew” okazało się ich norami. Przebiegły, pozaglądłay w zakamarki, nawet go kuchni, gdzie krzątał się Dickson, pozbierały wszystkie resztki jedzenia i pobiegły dalej. A my spakowaliśmy się i w drogę.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zajrzeliśmy jeszcze do obozu rangerów, gdzie pomiędzy domkami dostojnie przechadzał się marabut i już jedziemy do Ngorongoro.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Znowu mijamy wioski Masajów, stada krów, za oknami migają mężczyźni w kolorowych chustach, z włóczniami w rękach, kobiety z wielkimi kolczykami w górnej części uszu i szerokimi naszyjnikami. Jest chłodno i pochmurno. Jedziemy coraz wyżej i po chwili wjeżdżamy w chmury, Jeszcze trochę i dojeżdżamy do miejsca na obóz. To rozległa pochyła polana z wielkim drzewem po środku. Jest tu już kilka namiotów innych ekip, ale wszystko tonie w mgle, namioty rozbijamy już w deszczu. Ziemia, a raczej błoto, jest charakterystyczne czerwone, Udaje mi się poślizgnąć na mokrych kamieniach, buty nie mają żadnej przyczepności. Jest naprawdę zimno, chyba poniżej 10 stopni. Dobrze, że wziąłem ciepłą bieliznę. Dodatkowo zaczyna padać i wiać. Marznę siedząc w czapce i czekając na kolację. Jest tak ciemno, że muszę szukać namiotu przyświecając sobie latarką. Pojawiają się jeszcze strażnicy z kałasznikowami oczywiście, ubrani jak terroryści. Kubek gorącej herbaty z łychą brązowego curu, to w takich warunkach czysta rozkosz. Wreszcie przemarznięty idę spać.

Około 10.30 przyjechała moja ekipa. Starszy przewodnik, Mwinyi i Dickson. Razem ze mną i bagażami z trudem zmieściliśmy się do starej Toyoty Land Cruiser. Potężny wóz. Usadowiłem się z przodu, żeby mieć lepszy widok. Przed nami długa droga, bo żeby się dostać do Serengeti musimy jechać przez Arush’ę i Ngorongoro. Po drodze jeszcze zakupy. Poszedłem z Dicksonem do jakiejś lokalnej kuchni. Jakaś młoda dziewczyna mieszała wielką łychą w kadzi, obok za kratami pudełka z napojami. Dickson kupował tam pudełka z przygotowanym lunchem. Potem dalej w drogę. Co jakiś czas zatrzymywały nas patrole policyjne, ale po paru słowach jechaliśmy dalej, choć widok Kałasznikowów nie był zby sympatyczny. W jakiejś wiosce na targu Dickson poszedł do lokalnego rzeźnika po mięso. W otoczonej rojem much budce rzeźnik wyciął kawał mięsa z wiszącej ćwierctuszy i zważył na szalkowej wadze. Na drugiej szali była wielka nakrętka na śrubę. Podejrzewam, ze każdego inspektora Sanepidu w Polsce na ten widok czekałby zawał. Zatrzymujemy się jeszcze na lunch przy galerii sztuki. Dla turystów oferta wysyłki kurierem do dowolnej stolicy świata. Sztuka lokalna raczej przekracza moje możliwości finansowe, ale za to udaje mi się pogłaskać lokalnego kotka. Ruszamy w dalszą drogę.

Droga jest dobra, ale to chyba jedyna w tej okolicy, co jakiś czas widać, że buduje się kolejne pasy. Staram się dyskretnie fotografować i filmować mijanych ludzi, bo ranger ostrzega, żeby nie robić zdjęć Masajom, ale nie wszystko da się złapać. Busik wypełniony pasażerami, którzy dopychają się przez klapę bagażnika, Masajski pasterz w kolorowej chuście na tylnym siedzeniu motocykla, kobiety Masajów na dachu autobusu, gromadki młodych ludzi na motocyklach, ludzie w puchowych kurtkach, gdzie ja się topię w upale, kobiety nosiące dzieci w chustach na plecach, kopiące motykami pole, albo robiące pranie w strumieniu. A zaraz potem plantacje, luksusowe posiadłości. Mijamy wioski Masajów, stada krów i kóz, potem inne wioski, targowiska pełne zwierząt i bananów. Dickson nie wychodząc z samochodu kupuje kiść czerwonych bananów za 500 szylingów. Bardzo dobre, polecam.

Jedziemy dalej, mijamy most nad zupełnie rozwalonym przez powódź korytem strumienia i zaczynamy wjeżdżać pod górę w stronę Ngorongoro. Z lewej strony strome porośnięte zielenią zbocze, z drugiej widok na olbrzymią Wielką Dolinę Ryftową, gdzie milion lat temu rozeszły się płyty kontynentalne. Ranger opowiada, że dolina przechodzi przez całą Afrykę, że przez nią płynie Nil.

Jedziemy dalej do punktu widokowego, gdzie droga prowadzi sama krawędzią krateru. Po jednej stronie dalej Wielka Dolina, po drugiej rozciąga się wspaniały widok na cały krater. Niesamowite miejsce! Skręcamy w boczną dróżkę i dojeżdżamy do polany, która ma nam posłużyć za miejsce na lunch i jest zarazem kolejnym punktem widokowym. Wchodzę na leżący pień i patrzę przez lornetkę na rozległy obszar krateru. Bajkowo piękne miejsce.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jedziemy dalej i po chwili podjeżdżamy pod bramę parku Ngorongoro. Po parkingu swobodnie przechadza się stadko pawianów, godnie przechodząc przez bramę. To miejsce w końcu należy do niech. Po załatwieniu formalności ruszamy dalej i za chwilę wyjeżdżamy na otwartą przestrzeń.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Mijamy rozległe łąki i wzgórza, stada krów, pomiędzy którymi pasą się zebry i antylopy, wioski Masajów, którzy jako jedyne plemię mogą zamieszkiwać ten obszar, Obok przechadzają się żyrafy. A przed nami rozciąga się wielka równina, Serengeti Plains.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Teren stepowieje, pojawia się coraz więcej antylop i zebr. Mijamy najpierw małe grupki, potem całe stada, samochód wznosi tumany pyłu. Niesamowicie wytrzymała ta konstrukcja, po grynowej drodze jedziemy 80/godz. Jeszcze trochę i mijamy bramę Serengeti. Dalej step, stada zwierząt i kolejny postój dla załatwienia formalności. Wokół parę samochodów z turystami, prawdopodobnie z Niemiec. Ruszamy dalej i łapie nas ulewa. Przez kilkadziesiąt minut niemal nic nie widać. Wreszcie dojeżdżamy do prawdziwego Serengeti.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zaczyna się bajkowa kraina. Wielka łąka, z której wyrastają samotne skały. Wygląda to niesamowicie, jak na rysunkowych filmach dla dzieci. W trawie ranger wypatruje serwala. Na jednej ze skał leniwie przeciąga się lwica, a paręset metrów dalej zatrzymujemy się w miejscu na obozowisko.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Kolejne zaskoczenie, obozowisko jest całkiem otwarte. Okratowana jest tylko kuchnia i miejsce na posiłki, a obok skały, takie same jak te, na których widziałem lwa.  Śpimy w namiotach na terenie dostępnym dla wszystkich zwierząt. Ranger mówi, że nie ma problemu, że zdarza się że w nocy zwierzęta przechodzą przez obóz,czy nawet bawią się między namiotami, ale wystarczy nie wychodzić z namiotu, a nic się nie stanie. Wtedy właśnie dookoła zaczynają ryczeć lwy. Jakoś mnie słowa rangera nie uspokajają, ale co zrobić.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zaczyna się ściemniać, w oddali błyskają pioruny, a obok ryczą lwy. Ranger z Mwiny’m po ciemku naprawiają samochód, od wstrząsów złamał się zawias maski, przyświecam im latarką. Potem jeszcze kolacja. W okratowanej jadalni, przy świetle świetlówek zasilanych z paneli słonecznych, które ładują się w dzień rozmawiam z rangerem o Serengeti. Ranger opowiada historie o Masajach, którzy żywią się tylko tym, co mogą otrzymać z krów, owiec i kóz, o słynnym szamanie, który ma 400 krów i potrzebuje 16 żon, żeby się tymi wszystkimi krowami zajmowały, a kury trzymają specjalnie jako budziki i zostawiają kiedy przenoszą się na inne miejsca. Ja opowiadam jak w dzieciństwie czytałem książkę, o człowieku, który tu pracował razem z synem i latał samolotem pomalowanym w pasy jak zebra, a jego syn zginął właśnie w katastrofie tego samolotu. I tu niespodzianka, ranger twierdzi, że znał tego człowieka i że na terenie parku jest nawet małe muzeum mu poświęcone. Niezwykła sprawa.

Zaraz po kolacji idę spać. Lwy umilkły, ale jakoś nie jestem przez to spokojniejszy, tym bardziej, że wcześniej jeszcze w pobliżu odzywały się hieny. Tyle, ze jestem już dość zmęczony długą drogą i wrażeniami, a te są zupełnie inne, niż się spodziewałem. Wydawało mi się, że safari, to będzie coś w rodzaju nudnej przejażdżki samochodem po parku, a tu emocji bynajmniej nie brakuje. Szybko zasypiam i śpię spokojnie do rana.

Rano budzę się wcześnie. Abram przynosi wodę do mycia, ale śpieszę i się i ograniczam tylko do śniadania, bo za parę godzin będę w hotelu. Rozdaję pieniądze eklipie,Abramowi specjalnie więcej za specjalną opiekę. Ludzie chyba są zadowoleni, bo zaczynają śpiewać piosenkę, kawałek udaje mi się sfilmować.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W dół schodzę z Mwinyim i Dicksonem. Droga jest stroma, poprzecina korzeniami drzew i śliska od błota, po kolei wszyscy w nim lądujemy. Jest bardzo parno. Idziemy tak przez kilka godzin, znowyu zaczyna padać, w końcu wychodzimy na drogę do końcowej bramy. Jeszcze parę zdjęć i jesteśmy na miejscu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Wpisuję się do księgi. Mwinyi notuje w niej godzinę, o której weszliśmy na szczyt i załatwia certyfikat. Sprawdzam klika wcześniejszych stron szukając polaków i kogoś starszego ode mnie. Dopiero klikaset nazwisk wcześniej znalazłem pięćdziesięciopięciolatka. Z polaków nikogo.

Po paru minutach przyjeżdża uprzedzony wcześniej busik z Evaristem i od razu poczęstunek piwem. Marki oczywiście Kilimanjaro, jakżeby inaczej. Ładujemy się do busika i jedziemy do hotelu.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

W hotelu zaczynam od rozwieszenia wszystkich mokrych ciuchów. Potem zdecyduję co trzeba jakoś wyprać, a co jeszcze może być. Potem gorący prysznic i jestem jak nowo narodzony. Na miejscu pełne słońce, upał, zupełnie inny świat.

Następne parę godzin próbuję się spakowac na safari. Potem zjawia się Mwinyi i idziemy do miasta. Poprosiłem go, żeby mi znalazł fryzjera, bo włosy i broda, którą zapuszczałem specjalnie dla ochrony przed zimnem, nie będą mi już dłużej potrzebne. Obchodzimy kilku fryzjerów, w końcu wracamy do pierwszego, lokalnego mistrza, który jakoś chyba nie jest zadowolony z moich pomysłów, ale w końcu strzyże mnie jak chcę. Kasuje za to sporo, bo 10 tyś. szylingów, czyli, jak Mwinyi podliczył, jakoś 5 razy więcej niż zwykle. Ale jest jak chcę, więc zapraszam Mwinyego na piwo, oczywiście marki Kilimanjaro, całkiem dobre. Piwo kosztuje jakieś 2 tyś. szylingów, czyli jakieś 4 PLN. Za chwilę zjawia się też Evarist i chwilę jeszcze rozmawiamy. Ze zmęczenia chyba już po trzech piwach czuję, że czas spać. Mwinyi zamawia taksówkę, bo podobno po zmroku, a jest około 20.00, dla białego może być niebezpiecznie poruszać się po ulicach. Po drodze jeszcze mijamy klub nocny i Mwinyi pokazuje mi rzad młodych dziewczyn przed nim. To miejscowe panienki, w cenie od 10 tyś. szylingów, niektóre całkiem ładne. Smutny widok. Dojeżdzamy do hotelu i od razu kładę się spać.

Początkowo było zaskakująco ciepło. Aż zdjąłem rękawice, ale już po paruset metrach wiatr zaczął przewiewać mnie na wylot. Noc była jasna. Księżyc w trzeciej kwadrze świecił nam niemal bezpośrednio nad głowami, więc nie włączaliśmy latarek. Zacząłem czuć wysokość, już po kilku krokach ciężko było oddychać. Na płaskim terenie jeszcze było w porządku, ale droga wiodła głównie poprzez skalne rumowiska. W dole widziałem światła latarek innych grup, dwóch albo i trzech, które szły za nami. Długimi zakosami pniemy się metr po metrze w górę, droga nie jest bardzo trudna, ale brak powietrza i lodowaty wiatr wysysają siły. Chwilami łapię się na lekkich zawrotach głowy, raz na ułamek sekundy przysypiam oparty o skałę, ale generalnie czuję się bardzo dobrze, tylko to zmęczenie i ramiona bolą od plecaka. Wleką się noga za nogą, wydaje mi się, że wolno, ale kiedy zatrzymujemy się dla wyrównania oddechu, Mwinyi twierdzi że tempo mamy dobre. Robi się coraz zimniej, po bokach pojawiają się płachty zmrożonego śniegu. Dwie pary rękawic niewiele pomagają, zimno mi też w stopy. Reszta jest OK., ale wystarczy zatrzymać się na moment, a lodowaty wiatr przewiewa na wylot. Szczęśliwie Mwinyi wyciąga termos z gorącą herbatą, widać był przygotowany na taka sytuację. Kilka łyków i od razu lepiej. Idziemy dalej.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Mijają godziny, a szczyt dalej majaczy się dlaeko przed nami. Droga jest bardzo wyczerpująca. Plecak ciąży, choć prawie nic w nim nie ma, tylko bukłak z wodą, aparat i mój szklany kwiatek, ale każda próba napicia się z bukłaka to momentalna zadyszka. Zimno jest tak przeraźliwie, że nie można się nawet na chwilę zatrzymać, zaczynam tracić czucie w palcach, próbuje chowac je w kieszeniach, ale niewiele to pomaga, a szczyt wciąż daleko. Myślę tylko, że niezależnie, co się będzie dalej działo, za klika godzin będzie po wszystkim.

Po około 5 godzinach dochodzimy do Stella Point. Jestem już tak zmęczony, że nawet nie mam siły się cieszyć. Chronimy się przed wiatrem pod skałą, tam dochodzi do nas następna grupa. Mwinyi od razu daje resztę herbatu z termosu przemarzniętej Kolumbijce i od razu idziemy dalej. Za długi odpoczynek groziłby zamarznięciem.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Do Uhuru Peak jeszcze kilkadziesiąt minut, ale to już tylko formalność. Krok za krokiem zbliżamy się do szczytu. Obok w ciemności majaczą lodowe klify, ale jest za zimno nawet żeby się rozglądać. Zaczyna dopiero szarzeć, kiedy dochodzimy do szczytu. Jest 6.05. Zwycięstwo!

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Na nieosłoniętej przestrzeni zimno jest tak przeraźliwe, że nie mogę ustać w miejscu. Ledwo udaje mi się włączyć kamerę, aparatu z plecaka nie mogę już wyjąć zdrętwiałymi palcami. Z trudem robimy z Mwinyim kilka zdjęć, chowam w śnieżnym zakamarku mój szklany kwiatek i uciekamy jak najszybciej i jak najdalej od wiatru i mrozu. Zdjęcia wychodzą słabe, jest jeszcze bardzo ciemno.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Później dowiedziałem się od Mwiny’ego, że nie spodziewał się, że wejdziemy tak szybko, liczył że na szczycie będziemy kiedy będzie już zupełnie jasno, tak jak dalsze grupy. Wtedy mnie to jednak nie obchodziło, zastanawiałem się tylko czy ocalę wszystkie palce, bo końców już w ogóle nie czułem. W jednym nie mam czucia do tej pory.

Droga powrotna to istny koszmar. Ledwo się wlokę ze zmęczenia, nie mam siły się rozglądać, liczę że kamera uchwyci to, co przegapiłem, ale nawet to, co przez moment widze jest niesamowite i niezwykłe. Z jednej strony llify lodowca, z drugiej płaskie, wypełnione śniegiem wnętrze olbrzymiego krateru. Szczęśliwie oddycha się coraz lepiej i schodzi się znacznie szybciej. Wkrótce mijamy Stella Point i zmieniamy trasę. Schodzimy, a raczej zjeżdżamy w dół w strugach żwiru i popiołu. Popiół mam już wszędzie, czuje go w ustach. Muszę się asekurować kijem ale i tak  walę czubkiem buta w ukryty w popiele głaz i uszkadzam sobie duży palec. Później okazało się, że paznokieć  pękł mi w poprzek. Na razie nie ma czasu się tym zajmować. Przynajmniej robi się coraz cieplej, świeci słońce i dla odmiany zaczynam spływać potem. Przebieram się przy najbliższej okazji i dalej w dół.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Do obozu docieramy po około 4 godzinach. Od razu pakuję się do namiotu. Jest nagrzany jak cieplarnia, ale nie zwracam na to uwagi. Mam godzinę, żeby odpocząć przed dalszą drogą.

Nie udaje mi się zasnąć, jestem zbyt zmęczony, tylko przewracam się z boku na bok. Pakowanie się w dwa plecaki w ograniczonej przestrzeni małego namiotu to świetna gimnastyka, muszę wspomnieć o tym chirurgowi, który mnie operował. Wychodzę z namiotu spóźniony o godzinę i spocony jak mysz. Jeszcze w trakcie składania namiotu wyciągam z niego kapelusz i okulary i już ruszamy w dalszą drogę. Dzisiaj musimy jeszcze zejść na 3100m.

Schodzimy szybko, choć uszkodzona stopa i obolałe kolana mi dokuczają, ale podpieram się kilem i jakoś idzie. Droga jest kamienista i śliska, na przemian gorące słońce i zimna mgła. Mijamy leżące obok ścieżki wózki przypominające trochę taczki z jednym kołem. Mwinyi mówi, że to wózki ratunkowe, że nimi  zwozi się rannych wspinaczy do miejsca gdzie może wylądować śmigłowiec. Krajobraz szybko zamienia się w las, robi się gorąco, lepię się od niemytego potu. Parę razy ześlizguję się w błocie, ale wreszcie po ok. 4 godzinach dochodzimy do ostatniego obozu. Oczywiście tonie w błocie. W namiocie jeszcze dzielę pieniądze dla ekipy i spać.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Zaczęliśmy o 8.00. Namiot był jeszcze pokryty szronem, ale dzień  był ładny. Najpierw ściana Barranco. Wyglądała imponująco, z lewej strony migoczący odbitym w lodzie światłem wierzchołek Kilimandżaro, z drugiej zdawałoby się pionowa, wysoka na 300 metrów skalna bariera. Wchodzimy pomału, czepiając się rękami i czubkami butów ślisiej skały. Udaje mi się zjechać parę metrów po takiej skale i zarysować obudowę kamery. W niektórych miejscach do ściany przeba się wręcz przytulić, żeby przejść po wąskich półkach, ale idzie to całkiem sprawnie. Po około godzinie wchodzimy na szczyt.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, obóz Barranco i namiot pokryty szronem

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, obóz Barranco, wschód słońca nad Kili

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, obóz Barranco, i zrobiło się ciepło

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Kili z obozu Barranco

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, ściana Barranco

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, ściana Barranco, pierwsze kroki

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Barranco Wall

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, ściana Barranco, już prawie na szczycie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, szczyt ściany Barranco

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Kili ze szczytu ściany Barranco

Dalej droga na przemian płasko, ostro w dół i ostro w górę przez skalne rumowiska. Mwinyi pokazuje mi ułożony z kamieni napis „Polska”. Podobno ułożyła go poprzednia grupa, którą prowadził. Potem znowu schodzimy i dochodzimy do strumienia. Mwinyi chwali się, że może pić wodę wprost ze strumyka i nie zaszkodzi mu. I faktycznie tak robi. Dalej wspinamy się ostro w górę do Karrangu Camp.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Karranga Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, dalej w stronę Karranga

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Karranga Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Kili z drogi do Karrango Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Karranga Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, ostatni etap do Karranga Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Karanga Hut, w górę i w dół

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, wreszcie Karanga Hut

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Karanga Hut

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, chwila relaksu

W Karrango zatrzymujemy się tylko na krótki lunch. To miejsce na obóz dla tych, którzy wybrali opcję wejście w siedem dni, albo tych co nie wytrzymali dotychczasowych trudów. Kładę się na rozgrzanych kamieniach, obok suszą się przepocone na wylot rzeczy a nade mną latają lokalne kruki. Mógłbym tak odpoczywać do nocy. Niestety czeka nas dalsza droga pod górę, długa i monotonna. Dookoła tylko rumowiska głazów. Mwinyi pokazuje mi kamienie, który rozpadają się na płaskie płytki. Można je tłuc jak szkło. Mnie bardziej przypominają dachówki. Pomału dochodzimy do ostatniego przystanku. Na wąskiej grani stoi skalisty obóz Barafu Camp.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Barafu Camp

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, napis Polska

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Barafu, wysokość daje się we znaki

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga do Barafu

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, wreszcie Barafu Hut

Mój namiocik z trudem trzyma się na wietrze, bo nie ma go jak umocować na skalnym podłożu. Szczęśliwie tragarze wcisnęli go pomiędzy budynek strażników, a zbiornik na wodę i skałę. W namiocie nagrzanym słońcem jest rozkosznie gorąco. Jeszcze szybki obiad, przebieram się w najcieplejszą bieliznę, wsadzam zatyczki do uszu i próbuję zasnąć. Z trudem udaje mi się zmrużyć oczy, widać wysokość już robi swoje. Przez moment tylko śniło mi się, że już wróciłem ze szczytu i odpoczywam, ale w tym momencie obudził mnie Mwinyi. Ostrzega, że przy takiej pogodzie w nocy może być bardzo zimno. Ubieram na siebie wszystko co mam w plecaku. Pięć warstw odzieży, w tym bielizna z merynosa, windstoper i gore-tex, trzy warstwy na nogach, ciężkie buty, dwie pary najcieplejszych skarpet, dwie czapki, dwie pary rękawic, w tym narciarskie. Jest 23.30 jeszcze tylko gorąca herbata. Herbatnikami, które też dostałem gardzę, licze na zabrane snickersy i cukierki z kofeiną. O godzinie 0.15 ruszamy.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, obóz Barafu

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, Barafu, słoneczko grzeje

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, szczyt Mawenzi

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, droga na szczyt

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Dzień 11. Kilimandżaro, ostatni etap